Jak już nieraz podkreślałem, strona internetowa, wliczając w to blog – to idealne miejsce na publikację różnego rodzaju badań. Bowiem tak już to z badaniami bywa – niczym półprosta, mają one swój początek, lecz nie mają końca.
Żadna z pozycji drukowanych poświęconych jakimś zagadnieniom historycznym (a często i przedmiotowym) nie prezentuje pełnej panoramy wiedzy, lecz jest tylko i wyłącznie “zrzutem ekranu” stanu badań aktualnego na określoną datę i godzinę, kiedy to już nie było możliwe wprowadzenie żadnych poprawek przed oddaniem książki do druku. A przecież już następnego dnia mogły się odnaleźć jakieś dotychczas nieznane fakty, które nie tylko miałyby dla opisywanego zjawiska istotne znaczenie, ale mogły wręcz przekreślić to wszystko, co znalazło się w chwilę temu wydanej książce.
Jednak strony internetowe mają to do siebie, że nie są zazwyczaj przez nikogo weryfikowane. A na dodatek, możliwość wprowadzenia ciągłych zmian utrudnia, o ile nie uniemożliwia, odtworzenie dokładnej historii badań. Nie jest bowiem niczym niezwykłym pisanie historii o historii, czyli badanie na temat nie jakiegoś zjawiska, lecz badanie na temat badania. Wyobraźmy sobie tytuł: “Historia jako nauka. Historia historii” – i wszystko jest jasne.
Tak więc w pewnych szczególnych przypadkach potrzebujemy mieć do wglądu nie tylko najnowszy i możliwie najpełniejszy opis badań, ale też i przykłady badań błędnych, dziś odrzuconych – tak, aby mieć rozeznanie, jak np. z biegiem historii zmieniały się poglądy na różne badane zjawiska.
Oraz – co ważne – kto i kiedy po raz pierwszy ogłosił światu coś nowego, odkrył i opisał nowe zjawisko.
Tak więc, z jednej strony, forma bloga pozwala na bieżąco aktualizować stan badań, a z drugiej – ktoś, kto jeszcze parę miesięcy temu widział inne dane, niż widnieją na blogu dzisiaj, ma prawo być zaskoczony. Nie wie bowiem, co spowodowało wprowadzenie zmiany. I czy nowsza wersja jest ostateczna.
Strony internetowe, w tym blogi, często padają ofiarą plagiatorów, którzy, wykorzystując czyjeś teksty, opisy, badania, wydają je za swoje, rzecz jasna bez podania źródła zaczerpniętej informacji. Co-nieco mógłbym na ten temat powiedzieć i ja, ale niecnych złodziejów wolę pominąć milczeniem, by nie dowartościowywać.
Pewien mój kolega, znakomity specjalista w swojej dziedzinie (zabytkowe organy kościelne), a przy tym człowiek o szerokiej duszy, kiedyś wszystko, co znał, wiedział i ustalił, publikował w internecie. Do czasu, aż złodzieje nie tylko zerżnęli od niego wszystko, co było można, ale też zaczęli bezczelnie prosić o wyjaśnienie niektórych niezrozumiałych miejsc – oraz o podanie źródła, na które mogliby się powołać oni sami! Kolega był tak bardzo tym zaskoczony, że natychmiast usunął całą zawartość swojej strony, przez co polski internet w dziedzinie organów zabytkowych odniósł ogromną stratę. No cóż…
Ja natomiast nie jestem zaskoczony. Co więc robię? Ano dzielę się wiedzą w pewnym bezpiecznym zakresie, który nie tyle ujawnia ustalone przeze mnie fakty i nabyte umiejętności, ile opisuje moją własną działalność i zachęca do zapoznania się z nią w sposób bardziej bezpośredni, w pełni jednak przeze mnie kontrolowany. I takie podejście procentuje – a przy okazji wykonywana jest dobra robota z zakresu uświadamiania społeczeństwa (inna sprawa, że społeczeństwu nie chce się czytać – no, ale to już nie moje zmartwienie…).
“Jestem mieszkanką Gorzowa Wielkopolskiego – pisze do mnie pewna pani. – Bardzo ciekawe rzeczy napisał pan o pianinach produkowanych w naszym mieście. Czy mogłabym poznać więcej interesujących szczegółów oraz informacji, a przy okazji poznać źródła, z których pan korzystał?” – “To raczej ja od pani, mieszkanki Gorzowa Wlkp., oczekiwałbym więcej szczegółów na temat produkowanych w Gorzowie pianin. Zachęcam do rozpoczęcia poszukiwań w gorzowskich archiwach i do dzielenia się owocami swojej pracy tak samo, jak czynię to ja”. I “zaradna” uczennica lub dziennikarka, która woli skorzystać z gotowca, niż poświęcić na coś swój cenny czas, wraca do szeregu. No i podstawowe pytanie: kto powinien badać dzieje gorzowskich pianin. Ja? Czy jednak mieszkańcy Gorzowa?
Jednak co i rusz pojawia się konieczność jakiejś tradycyjnej publikacji naukowej, zazwyczaj w postaci artykułu w serioznej książce o brzydkiej okładce, która, wydana w mizernym nakładzie ok. 250-300 sztuk (czyli mniejszym, niż nowy post na Ars Polonica zalicza oględzin w ciągu kilku dni), powędruje do nieprzystępnych bibliotek w Polsce i kilku innych krajach, gdzie przez setkę kolejnych lat zaliczy może jednokrotne wywołanie ze zbiorów bibliotecznych.
Kiedyś, w dalekim 2008 roku, ja, młody i gniewny student studiów doktoranckich Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina (dawniej AMFC), popełniłem artykuł poświęcony największemu oszustwu w muzyce polskiej – niejakiemu “Preludium Jana Podbielskiego”. Oszustwu może nie największemu rozmiarowo, lecz na pewno największemu z punktu widzenia zdobytej popularności.
Artykuł ten od samego początku zaczął żyć podwójnym życiem. Po jego napisaniu i złożeniu został Mocą Łaskawości Urzędników Ich Cesarskich Mości zatwierdzony do druku w głośnie i pompatycznie zaanonsowanej monografii Wydawnictwa AMFC (lub UMFC). Padłem na twarz w pokorze przed najwyższym zaszczytem, który raczono mi okazać. A jednocześnie pomyślałem, że na dwoje babka wróżyła, że nikomu nie można ufać – i oddałem tekst do publikacji w “Muzyka21”, czasopiśmie bardziej popularnym, niż naukowym, ale przynajmniej skutecznie się ukazującym.
Oddałem, tekst opublikowano, rozszedł się on po Polsce, zwrócił na siebie uwagę nie tylko w kraju, ale i za granicą, i dawno by już stał się niedostępną rzadkością bibliograficzną, gdyby nie to, że zamieściłem jego skan na swojej stronie internetowej, skąd każdy może go ściągnąć. Co wszyscy zainteresowani i robią.
A co z naszą Publikacją Akademicką? A nic. Sprawa rozeszła się po kościach, po szumnej zapowiedzi nie zostało nawet śladu, zaś po pół roku od złożenia nikt w ogóle nie wiedział o tym, że planowana była jakaś publikacja.
No cóż – myślę sobie – ja swoją powinność spełniłem. Sprawę zbadałem, tekst napisałem, dałem do czasopisma i jeszcze utrwaliłem odbitkę dla wszystkich chętnych. Czego chcieć więcej?
I nagle – ni stąd, ni zowąd – rok temu, po 7,5 roku od napisania artykułu, na od dawna nieużywaną skrzynkę mailową dostaje pilnego maila, że “planowana jest publikacja”, więc pytanie do mnie jest następujące – czy chcę zaktualizować swój krótki życiorys i czy wyrażam zgodę na publikację adresu mailowego – oczywiście właśnie tego, od dawna nieaktualnego. Oprócz tego właśnie maila dostałem też wiadomość ponaglającą – gdyż z wiadomych względów nie odpowiedziałem na czasie.
Prawdę powiedziawszy, nie tylko się zdziwiłem, że ktoś chce sięgać po tak dawno temu napisane teksty, ale w ogóle zdążyłem już zapomnieć o tym, że planowana była jakaś publikacja.
Odpisałem narwanej przedstawicielce Wydawnictwa Akademickiego imienia Kommissyi Edukacyi Narodowéy, że na jej miejscu zacząłbym od pytania, czy nie mam ochoty czegokolwiek poprawić nie tyle w życiorysie, ile w tekście artykułu. Bo – jak napisałem – “badania naukowe nie stoją w miejscu”, co dla Pełnych Tytułów Wydawnictwa powinno być sprawą oczywistą, co więcej – priorytetową. Nie mówiąc już o tym, że jestem osobą publiczną i łatwo mnie znaleźć w internecie, nie wyłączając mojego aktualnego adresu mailowego (gdyż do starej skrzynki zajrzałem przypadkiem dopiero po miesiącu od otrzymania wiadomości). Dostaję na to od pani z wydawnictwa odpowiedź – że, po pierwsze, “tekst był Wysoczajsze Zatwierdzony do druku 7,5 roku temu”, a więc nie mam uprawnień do zmian; po drugie, ona nic nie wie i za nic nie odpowiada (jak to? A za stany ilościowe herbaty w czajniku w sekretariacie?), a po trzecie, swój adres mailowy również im podawałem 7,5 roku temu (więc nie mam prawa narzekać). Na co ja odpisałem, że w przypadku niemożliwości wprowadzenia korekt do tekstu wycofam zgodę na publikację.
Heh, że też nie przyszło bidulce do głowy, że przez te 7 i pół roku mogło się wydarzyć cokolwiek, np. badania posuną się naprzód, PiS ponownie wygra wybory, albo nastanie koniec świata… Przecież ja też mógłbym już nie żyć, i co komu wówczas po moim adresie mailowym, nawet najbardziej aktualnym?!
Ponieważ sprawy z krnąbrnym mną zaszły za daleko, odezwał się do mnie sam Naczelnik szanownej instytucji. Mocą, udzieloną Mu przez siły wyższe, łaskawie się zgodził na wprowadzenie zmian w treść artykułu, “o ile nastąpi to szybko”. Tak, nastąpiło to szybko, co zostało pokwitowane wiadomością o treści “Powinniśmy zdążyć”.
Działo się to we wrześniu roku 2015. Obecnie jesteśmy niemal rok do przodu, a więc od momentu złożenia artykułu minęło już 8,5 roku. Tymczasem, publikacji ani widu, ani słychu, co wcale mnie w kontekście ukochanego Óniwersytetu nie dziwi, za to wspomnienie o naszej wymianie “pilnie ponaglających maili” sprzed roku przyprawia mnie o spazmy śmiechu: umarlak właśnie zdechł po raz drugi.
A do tego wszystkiego jestem absolutnie pewien, że Szanowne Wydawnictwo nie ma nawet krzty pojęcia o tym, że mój tekst, którego ono nijak nie jest w stanie opublikować, już od dawna jest opublikowany, szeroko znany i, co więcej, czyni pogodę w pewnych obszarach (= jest opiniotwórczy). Więc, kiedy artykuł wreszcie się ukaże (wiadomo, młyny boże mielą powoli), Wydawnictwo, miast szerzyć naukę, popełni banalny przedruk dobrze znanego od lat tekstu, a więc upodobni się do przeterminowanej “Angory” – czego mu serdecznie życzę.
Czy mój tekst, “uświęcony” przez przedruk w akademickim wydawnictwie, stanie się przez to bardziej naukowy?
Od nas urząd w Będzinie w takim tempie kiedyś kupował kawałek gruntu pod “bardzo pilną budowę chodnika”. Ale kiedybym nie przyszedł, gdzieś na szafkach leżało ciastko. W końcu im większy urząd, tym bardziej prawdopodobne, że każdego dnia ktoś ma imieniny. I jak tu zdążyć? I 3,5 roku minęło jak z bicza strzelił…
Jadu nie ma tym razem ani odrobiny za dużo.
Hehe 🙂
Jan Paweł Jastrzębski liked this on Facebook.
Justyna Anders-Morawska liked this on Facebook.
Janusz Starzyk liked this on Facebook.
Paulina Podogrocka liked this on Facebook.
Alina Picazio liked this on Facebook.
Filip Bobulski liked this on Facebook.
Tomas Prusaczyk liked this on Facebook.