O tym, jak każdy słyszy i myśli inaczej

Tak się składa, że byłem ostatnio u dwóch różnych dentystów. U obu po kilka razy. Jeden z nich tydzień temu z satysfakcją pociera ręce i mówi do mnie: “No, wszystko zrobione. Więcej nic bym nie robił”. Dzisiaj byłem u innej dentystki, do której chodziłem też wcześniej. Usadza mnie w fotelu, ogląda i pyta: “Czy znieczulamy?” Jak to, znieczulamy? Co znieczulamy? Byłem przekonany, że nie ma nic do roboty, ale nie chciałem tracić terminu, więc przyszedłem, żeby usłyszeć, że przyszedłem niepotrzebnie. “No jak to co? Ząbki, mamy tu mnóstwo leczenia”. I zaczyna mi wiercić! A potem daje kolejny termin na za trzy tygodnie. To w końcu jak? “Nic”? Czy “mnóstwo leczenia”?

Każdy tutaj sobie pomyśli: “Cóż, wszyscy chcą zarobić, dlatego rozmnażają usługi, powielają niepotrzebne prace i czynności, byleby więcej zainkasować”. Z pianinami dzieje się to samo: co rusz właściciel może dostawać propozycje wymiany tasiemek, szarfowania młotków, likwidacji wyimaginowanych luzów, równania i usprawnienia czegoś tam itd. Wszystko to, rzecz jasna, będzie bardzo konkretnie kosztować, a celowość i sensowność zaproponowanych prac może w zasadzie ocenić jedynie sam stroiciel.

Sęk w tym, że… obojga dentystów miałem na NFZ. Żadnemu nie zapłaciłem ani grosza bezpośrednio od siebie. Jedna nie miała żadnego powodu, dla którego w ogóle miała się podjąć znieczulenia, wiercenia i znalezienia dla mnie następnego terminu (na moje miejsce miałaby mnóstwo chętnych), drugi odpowiednio nie musiał mnie żegnać słowami “Zapraszam za pół roku na profilaktyczne czyszczenie”, jeżeli mógłby za jakieś mało istotne drobiazgi ciągnąć i ciągnąć w moim imieniu kasę z NFZ.

Po prostu, każdy z nich myśli inaczej i widzi inne rzeczy. Jak to brzydko się mówi, jeden leczy na nogi, drugi na głowę. Jeden widzi bruzdkę i mówi: “To zaledwie bruzdka – pozostawić bez rozpoznania”, drugi zamiast bruzdki widzi próchnicę i odpowiednio się za nią zabiera, choć być może strzela z armaty po wróblach. Kto z nich ma rację? Trudno powiedzieć.

W przypadku pianin i fortepianów mamy tę podstawową przypadłość, że nie ma strojeń pianin “na NFZ”. Zawsze musimy zapłacić z własnej kieszeni. Jednak stroiciele różnią się między sobą podobnie jak lekarze. Jeden widzi i słyszy pewną niedoskonałość, ale uważa, że “tak już musi być”. Drugi w tym samym miejscu rzuca się piersią na ambrazurę i zaczyna zmagać się z problemem, choć w istocie nie bardzo wiadomo, czy jego działania przyczynią się do jakiegokolwiek polepszenia kondycji pianina. Jeden stroiciel jest równolegle muzykiem, drugi np. fizykiem. To też sprawia, że inaczej postrzegają te same zjawiska, a niektórych zjawisk wręcz nie zauważają, a nawet jeżeli zauważają, to traktują je jako nieistotne. (Świadomie pomijam tu sytuację, gdy ktoś istotnie widzi problem, ale mu się banalnie nie chce z nim walczyć – nawet jeżeli miałby mniej zarobić. Wbrew pozorom, to nie jest tak rzadki przypadek – nawet mnie nie zawsze się czegoś chce. Ważne jest również, czy pominięty problem to jedyny napotkany defekt, czy zaledwie drobnostka w hierarchii tego, co trapi instrument. W tym ostatnim przypadku może zabraknąć siły i czasu, aby zmierzyć się z każdym drobnym mankamentem, podczas gdy trwa walka o uruchomienie całości.)

Ja, jako organista, mam generalnie do instrumentów podejście bardzo inkluzywne. Inaczej mówiąc, akceptuję wiele i wiele mi się podoba. Bierze się to stąd, że w życiu musiałem zagrać bardzo wiele koncertów na organach, które absolutnie do grania koncertów się nie nadawały, a nawet jeżeli się nadawały, to pod względem budowy, sposobu grania, komfortu użytkowania niesłychanie między sobą się różniły. Organista musi grać na przeróżnych organach – nowych i sprzed kilkuset lat, o kilku manuałach lub o jednym, o takim lub innym systemie przekazu ruchu klawiszy do piszczałek, o klawiszach biało-czarnych lub czarno-białych, a nawet czasem ciemnobrązowo-jasnobrązowych (jak w Kazimierzu Dolnym). Klawisze mogą być różnej długości, a nawet różnej szerokości. Klawiatura może mieć dowolną skalę oraz mieścić się dowolnie wysoko, a ty nie masz możliwości usiąść przed nią tak, jak ci wygodnie. Pedał może być węższy, szerszy, prosty, wachlarzowy, wklęsły; jego centrum może nie odpowiadać centrum manuału. Wszystkie przyciski dodatkowe będą w każdych organach różne i znajdować się w innych miejscach. Klawiatura może być twarda lub leciusieńka, a czasem jest tak, że w tych samych organach jedna jest twarda, a druga lekka. Dźwięk może się donosić tuż spod nosa lub gdzieś z bardzo daleka. Pogłos w sali koncertowej może wynosić 0 sekund, a w ogromnym kościele – nawet 13-14 sekund. Stół gry może się znajdować w dyskretnym i ukrytym, niedostępnym dla nikogo miejscu, a może znajdować się na środku zalanej światłem sceny. Do tego dochodzi sprawność takich organów – jedne mogą być sprawne w 98% (raczej nigdy w 100!), drugie – w 60% i mniej. Słuchacze o tym nie mają pojęcia i myślą, że wszyscy wiedzą, co robią – wykonawca i organizatorzy. A cóż, wykonawca czasem chce po prostu zarobić, a nie kopać się z koniem, bo i tak nic nie wskóra (może jedynie stracić zlecenie i dostać łatkę “trudnego”), zaś organizatorzy – oswoić publiczne pieniążki, wykonać plan, napisać sprawozdanie…

Ot, masz w najlepszym przypadku kilka godzin próby na takich organach – i musisz zagrać recital (a nawet konkurs) albo nagrać płytę. I nie powiesz, że organy są “złe”, bo przecież nie są! Są jedynie nietypowe lub nie do końca sprawne. Ty zaś po prostu musisz odnaleźć się w każdej sytuacji i umieć zagrać na każdych takich organach, nawet jeżeli nie wszędzie grasz jednocześnie Frescobaldiego, Bacha, Regera i Messiaena.

Dlatego problemy wyboru “najlepszej Yamahy” z kilkunastu niemal identycznych, albo “najlepszego Steinwaya”, kiedy ludzie chodzą po fabryce, szukając tego “przenajdoskonalszego” (choć zapewne takowy był tam wczoraj, ale został już wybrany i kupiony przez poprzednią “ekipę wybieraczy”), są dla mnie czymś raczej wyzutym z rzeczywistości własnej praktyki muzycznej. Każdy gotowy Steinway jest sam w sobie instrumentem doskonałym i ostatecznie zostanie przez kogoś kupiony i gdzieś ustawiony. Przecież nie jest tak, że któregoś ze Steinwayów nie kupi dosłownie nikt, i po roku zostanie on zmielony w maszynce do fortepianów, a z papki zostanie ulepiony nowy, lepszy Steinway 😀 Złych instrumentów producent tej rangi w ogóle nie produkuje, a system kontroli jest tak rozbudowany, że eliminuje ewentualne wpadki jeszcze na bardzo wczesnych etapach produkcji, kiedy można sprawie zaradzić. No i niekoniecznie wybór “najlepszego” instrumentu w hali fabrycznej będzie miał najlepszy efekt podczas zainstalowania tego fortepianu w zupełnie innym pomieszczeniu, gdzie zabrzmi on całkowicie inaczej (bo sale między sobą różnią się o wiele bardziej, niż fortepiany). Rozumiem, że wydanie gigantycznych pieniędzy to wielka odpowiedzialność, więc dyrekcja akademii i filharmonii woli wyekspediować pracowników do fabryki, niż kupić pierwszego z brzegu gotowca, jakiego im przyślą, i potem żałować, jeżeli pojawią się jakiekolwiek wątpliwości. I to samo dotyczy pianistów, którzy przed konkursem lub koncertem gorączkowo wypróbowują jeden fortepian za drugim, żeby wyjaśnić, który brzmi odrobinę lepiej i jest nieco mniej lub bardziej twardy… no chyba że wożą swój własny fortepian ze sobą, bo nie lubią się stresować każdorazowym dostosowywaniem się 😀

Ale – jeszcze raz wrócę do poprzedniego akapitu – gdyby organista w ten sposób wybierał organy, to nigdy nie zagrałby na żadnych. Bo żadne nie byłyby takie, jakie organista by sobie chciał. I na jakich ćwiczy na co dzień – w domu czy w swoim kościele.

I dlatego ja, widząc takie albo inne pianino czy fortepian, zawsze wiem, że “każda potwora znajdzie swego amatora”, i że na każdym instrumencie można zagrać coś, co będzie dobrze na nim brzmieć. Bo przecież Mozart źle brzmi na Steinwayu, a Rachmaninow – na Steinie. Dobry instrument to nie taki, na którym “wszystko brzmi dobrze” (to chyba w ogóle nie jest możliwe), lecz taki, który do czegokolwiek nas inspiruje.

Jeżeli inspiruje – jestem w stanie wiele mu wybaczyć. Nigdy żaden instrument nie jest sprawny, czynny i doskonały w 100% (co wiem już na przykładzie organów). Są czasem słabsze miejsca, gorsze rozwiązania, niezauważone lub pozostawione bez poprawienia problemy. Drobne mankamenty techniczne, inaczej brzmiące klawisze, lekki rezonans lub przydźwięki… Jeżeli podchodzić do sprawy maksymalistycznie, można stwierdzić, że nawet fabrycznie nowe pianino lub fortepian może wymagać przebudowy i gruntownej korekty. Jednak na ile taka korekta będzie wynikiem poglądu obiektywnego, a na ile wyrazem subiektywnego spojrzenia konkretnego stroiciela? To jedno. A drugie: na ile poprawka wykończenia fabrycznego w istocie będzie poprawieniem i polepszeniem, a na ile po prostu zniszczy pierwotną koncepcję, niewiele dając w zamian? Cóż, mało który indywidualny specjalista zrobi pracę tak, jak zrobiła to fabryka, gdzie pracuje wielu ludzi, gdzie jest powtarzalność i kontrola, gdzie istnieje jakaś brzmieniowa koncepcja, której hołduje się od pokoleń (tak, dlatego nawet Legnice brzmią podobnie, nawet Białorusie). Poprawienie czegokolwiek fabrycznego osobiście bym zostawił na absolutnie skrajne przypadki, kiedy rzeczywiście coś złego dzieje się z instrumentem i nie można się obejść bez modyfikacji. Taki defekt fabryczny, wada wrodzona.

Pewnego razu oglądaliśmy z klientem fortepiany i natrafiliśmy na jeden całkiem młody Young Chang. Jego właściciel uważał się za znawcę tematu, więc zaraz uraczył nas historią o tym, ilu to specjalistów pracowało nad jego fortepianem. Jeden regulował głębokość, drugi lekkość, trzeci cofał to, co zrobił pierwszy, czwarty szarfował młotki, piąty… wymienił młotki! Właściciel osobiście… wymienił kołki (?!?!?) I wreszcie pan sprzedaje swój fortepian, bo on mu się nie podoba! A przecież Young Chang robi bardzo dobre fortepiany, które z reguły absolutnie niczego nie wymagają. Żadnych poprawek! To są instrumenty kompletne i bardzo dobrze wykończone. Zadałem więc – niestety, jedynie retoryczne – pytanie: “To po co pan ten fortepian kupował? Nie mógł pan od razu kupić fortepian, który by panu się podobał?” A w odpowiedzi słyszę: “Myślałem, że, skoro to wszystko można regulować, to ja to wyreguluję tak, jak mi się będzie chciało”. No tak, tyle że fortepian – to nie plastelina, a żaden z zaproszonych specjalistów nigdy żadnego własnego fortepianu nie wyprodukował, nie mówiąc już o kilkudziesięciu tysiącach instrumentów o powtarzalnej koncepcji brzmieniowej, która może się podobać lub nie – ale o tym myśleć należy przed zakupem, a nie po. Pikanterii sprawie dodało to, że właściciel fortepianu chciał sobie odbić w jego cenie to wszystko, co on zapłacił za pracę owych specjalistów 😀 Myślał zapewne, że jest to jakiś “Young Chang Super Plus”, a nie rozgrzebany prefabrykat, który, notabene, brzmiał ostro i prymitywnie, ale nie wiem, ile było w tym “zasługi” fabryki…

Stroiciel jest czasem jak weterynarz, a czasem – jak chirurg plastyczny. Może ratować życie, a może coś doskonalić, czy to na życzenie klienta, czy kierując się własnym gustem. I czasem powinien odmówić, bo, gdy zaczynamy coś modyfikować, może już nie być powrotu do stanu fabrycznego. A to, co uda nam się osiągnąć, niekoniecznie będzie nam odpowiadać.

Klienci, czyli właściciele fortepianów i pianin, potrafią w bardzo różny sposób wyrażać swoje oczekiwania. Jeden mówi: “Proszę zrobić cokolwiek, bo na tym się nie da grać. Chociaż nikt na nim koncertów i tak grać nie będzie”. No nie, nie cokolwiek – tu trzeba popracować, wykonać konkretne czynności, bez których działanie instrumentu jest zupełnie nieprawidłowe. Tutaj nie ulegnę, nie wyjdę, zostawiając pianino w stanie, którego osobiście nie mógłbym zaakceptować, nawet jeżeli jestem pełen tolerancji dla niedoskonałości, i nawet jeżeli właściciel bardziej patrzy na cenę, niż na skutek robocizny. Tu nie chodzi o moje widzimisię i o próbę “rozmnożenia niepotrzebnych usług”, tylko o to, że pianino, podobnie jak i samochód, musi spełniać przynajmniej podstawowe wymagania. “Eeeee tam – słyszę – żeby ono tylko wydawało jakieś dźwięki!” No zaraz, “jakieś dźwięki” ono wydaje już teraz, więc co ja tutaj robię? “Aaaa, no cóż, no może jednak żeby grało troszkę lepiej”. Aha, no czyli jednak jestem potrzebny… Okej, robię.

A inny właściciel doszukuje się takich cudów, które nijak od twojej pracy nie zależą i nie zależały. Nagle okazuje się, że brzmienie pianina jest (po twojej pracy!) niemal fatalne, problem jedzie na defekcie i mankamentem pogania. Odnosisz wrażenie, że niemal popsułeś to biedne pianino! Ot, wyszedłem od kogoś, a tu nagle telefon w ślad: “Ratunku! Pianino dziwnie rzęzi! Powstają jakieś brzydkie odgłosy” Nie, nie rzęzi – po prostu musiałem trochę rozpuszyć sparciały tłumik, i dotyka on strun inaczej, niż dotychczas. “No ale czy to tak ma być?” I się zastanawiasz, czy oby na pewno to przeszkadza pani, która kupiła byle pianino w internecie, bo podobało jej się wizualnie i było ponoć dobrej marki… A może by tak było pojechać i sprawdzić w naturze przed zakupem, czy pianino nie rzęzi i czy nie ma sparciałych filców?

No właśnie, “ale czy tak ma być”. A dlaczego nie? Pianino to nie keyboard, nie ma w nim sterylności i aseptyczności, na jego tożsamość brzmieniową składają się różne rzeczy i czynniki, w tym i różne przydźwięki. Zapytajcie specjalistów – podczas szarfowania młotków dobrze jest zostawić trochę luźnych filcowych włosków, a nie czyścić młotki na “wysoki połysk” – owe włoski dodadzą brzmieniu ciepła, lekkiego mlaskania, “plucia”, wiedeńskości. Oczywiście, powiesz “Moje pianino pluje!” i zaraz nam się wyobraża jakiś niestworzony horror (“Pianino kontra wielbłąd”), ale w istocie chodzi o bardzo drobne, subtelne różnice i “smaczki”, o których być może nawet nie warto informować właściciela, bo i tak nie doceni, a namnoży problemów…

Czy w tym pianinie słychać rzężenie?

Ktoś z Krakowa kupuje za grube pieniądze pianino w Wielkopolsce – zdalnie, przeglądając internet – po czym zaczyna mnożyć problemy, bo pianino “nie spełnia oczekiwań”. Wszystko jest “nie tak”. To może warto było przed wydaniem kupy forsy (ponad 20k PLN) pojechać i sprawdzić pianino osobiście, skoro jesteś taki wybredny? Bo mnie się podobało, a tobie nie – moje słowo przeciwko twojemu, tyle tylko, że jestem dyplomowanym muzykiem, a ty grasz “Wlazł kotek na płotek” na dwa palce. Więc czyje kryteria oceny są bardziej miarodajne?

Jakie więc są kryteria oceny i co można uznać za wadę, a co za pewną charakterystyczną cechę pianina, którą należy pozostawić bez rozpoznania?

Mogę wyobrazić sobie punkt widzenia właścicieli pianin, gdy mówię sam do siebie coś takiego: “Ty obcujesz na co dzień z tuzinami przeróżnych instrumentów. W jednym zachwyca cię to, w drugim tamto. Natomiast każdy z właścicieli ma tylko to jedno pianino”. No niestety, zgadza się. Każdy chciałby mieć “jak najlepsze” pianino “do wszystkiego”, co jest w zasadzie niemożliwe, gdyż każde pianino jest unikatowe, co potwierdzam z pewnymi zastrzeżeniami (zwłaszcza mając na myśli niemalże klony Yamahy). Ale tutaj trzeba zacząć od początku – gdzie, za ile i jakie pianino było kupione. Czy ktoś rzeczywiście postawił na wybór jak najlepszego pianina (proszę wierzyć, z tego typu wyborami i dylematami osobiście regularnie się stykam, opiniując różne instrumenty i konsultując osoby przed ich zakupem), czy chciał zaoszczędzić na cenie wyjściowej pianina i wykalkulował, że kupi sobie jakieś za 2000 zł, nastroi, “polepszy” i będzie miał super sprzęt? No nie, nie będzie. Można kupić taniego “malucha”, ale po wszystkich ewentualnych “polepszeniach” mercedesa z niego i tak nie będzie.

Ostatnio zorientowałem się, że nawet na YouTube są ludzie, którzy słyszą inaczej, niż ja. Od lat nagrywam swoje filmy telefonem (tym samym), z czego powstało już ponad 250 filmików z pianinami i fortepianami. Nie jest to sprzęt studyjny, ale na pewno przyzwoity. I nagle się dowiaduję, że “szkoda mojej pracy”, bo “nie da się tego słuchać”. Zaraz. Kto tu zwariował? Czy ja czegoś nie słyszę? Pomijając fakt, że fizycznie każdy ma prawo czegoś nie słyszeć, niesłyszenie w kontekście bycia muzykiem i stroicielem – to już zarzut grubszego kalibru. Nie chciałbym natomiast wszystkiego, co jest być może słuszną i sprawiedliwą krytyką, traktować jako trollowanie i hejtowanie. Wnioskuję więc, że zarówno ja, jak i komentujący, słyszymy z grubsza podobnie, lecz dla każdego z nas inne rzeczy są istotne. Być może jeden z nas jest audiofilem? Możliwe, ale YouTube to zdecydowanie nie miejsce dla audiofili. Zapraszam do Empiku po płytę, najlepiej w wersji Super Audio CD. Pozostaje jeszcze rozwikłanie, kto na czym odtwarza muzykę, ale to na pewno nie ma związku z tym, na czym ja ją nagrywam, więc w sumie nie bardzo mnie to obchodzi. Do tego, krytykować zawsze jest łatwiej, zaś bronić czegoś, co w naszej opinii jest dobre, jest o wiele trudniej.

Jeżeli jeden stroiciel przychodzi i zaczyna wyciągać klawisze pianina do góry, pokazując właścicielowi, że “one w ogóle się nie trzymają” (!), nie mogę mu zaprzeczyć i powiedzieć, że się trzymają. Bo w zasadzie nie. Mogę jedynie zapytać, po co wyrywa on klawisze do góry, jeżeli używamy je, wciskając, czyli kierując w dół. Bo dla kogoś owe “nietrzymanie się” klawiszy stanowi istotną wadę (ciekaw jestem, jak chciałby z nią walczyć), a dla mnie – wyimaginowany problem, który w zasadzie nie istnieje. Po prostu nie podrywajmy klawiszy, a problemu nie będzie.

No i co z tym wszystkim robić? Niestety, odpowiedź (a raczej rada) będzie mało popularna. Nie iść w kierunku otaczania się wianuszkiem specjalistów. Nie leczyć tego samego schorzenia u kilku lekarzy jednocześnie, tak jak ja próbowałem “ogarnąć” podwójną liczbę dentystów w tym samym miejscu i czasie. Nie zapraszać za każdym razem innego stroiciela do naszego pianina. Trochę wierzyć temu, kto już zdążył nam udowodnić, że “nie jest palcem robiony” i potrafi pracować, a nasz instrument jak dotąd dobrze się sprawuje. Zachowywać minimum lojalności. Nie oczekiwać, że stan naszego instrumentu może coraz bardziej spektakularnie zmieniać się na lepsze, zwłaszcza jeżeli już jest dobrze. Nie wszystko można polepszać w nieskończoność, a nowy stroiciel, nawet jeżeli będzie miał inne spostrzeżenia i użyje innych wyrazów i argumentów – i tym nas zainspiruje – wcale niekoniecznie sprawi, że instrument faktycznie będzie grał o niebo lepiej.

Lekarze też nas inspirują. Jeden zachwyca nas kompetencją i wygadaniem, drugi empatią, trzeci śmiałym, nowym spojrzeniem na nasze problemy, czwarty tym, że tłumaczy tok swoich myśli i decyzji. Piąty – że jest w stanie przyznać się do tego, że czegoś nie wie lub nie rozumie. Szósty – bo trzyma nas za rękę i jest przystojny 🙂 Ja tam doskonale wiem, dlaczego poszedłem zarówno do pani dentystki, jak i do pana dentysty 😀 Ale pamiętajmy, że to wszystko – jedynie “otoczka medialna”. W większości przypadków i tak dostaniemy te same lub zbieżne leki w oparciu o wyniki tych samych lub podobnych badań, a nasze samopoczucie ostatecznie wcale nie będzie lepsze, niż gdyby leczył nas stary i niemiły mruk.

Na zakończenie pracy – podobnie jak lekarz, który życzy zdrowia – zawsze wypowiadam właścicielowi pianina dwa życzenia. Po pierwsze, życzę, “aby pianino dobrze się sprawowało”. Po drugie – “aby inspirowało i zachęcało do muzykowania”. Mógłbym jeszcze ukryć w pianinie dyskretny odświeżacz powietrza, a dookoła rozpylić feromony – ale to już będzie przesada, prawda? 🙂

  1. Bardzo poprawił mi Pan humor tym wpisem, dziękuję bardzo za to. A jeszcze bardziej dziękuję za inspirację do dalszej pracy nad sobą i lepszego wykonywania swojej pracy. Pozdrawiam serdecznie.

  2. Jest taki pan Cameron Carpenter, przez niektórych postrzegany bardziej jako błazen cyrkowy niż muzyk, a już na pewno kojarzący się z tym, jak w jego czasach widziano Paganiniego (może nawet bardziej niż Paganini).
    On nie ma czasu na kilkugodzinne oswajanie się z instrumentem, który jest sprawny w iluś tam procentach. On wszystkie koncerty daje na swoich organach.
    Nigdy nie słyszałem go na żywo, ale ponoć te organy, niestety elektroniczne, brzmią tak jak powinny brzmieć organy.

    • Nie, nie tylko na swoich. Na zwykłych organach w filharmoniach czy kościołach również gra. I również potrzebuje czasu na oswojenie się z instrumentem – choćby dlatego, żeby nie wykoleić się podczas koncertu. Wiem to, bo znam go osobiście.
      Jest on bardzo utalentowanym muzykiem. Wybrał drogę “jak najlepiej się sprzedać”, a nie “jak najlepiej zagrać Bacha”. W pełni go rozumiem i absolutnie będę takiego jego wyboru bronił.
      Te jego własne organy są firmy Allen. Też mam instrument tej firmy – akurat do sprzedania, bo wymieniłem na większy, masywniejszy i potężniejszy 🙂

  3. Świetny artykuł, jak zwykle “mądrego to i przyjemnie posłuchać”. Nie wiem jak Pan to robi, ale określa i wyraża Pan, to czego nie potrafię opisać słowami 🙂 Jakieś wyjątkowo lekkie te Pańskie pióro. 🙂

    Pozdrawiam serdecznie!

    • Tak już mam
      A tak na serio, blogi jako gatunek internetowy chyba już umarły. Nie wiem, gdzie się wszyscy przenieśli (FB? Insta?), i czy w ogóle jest jeszcze co czytać, czy już tylko oglądać filmiki.

  4. Dodam tylko, że nie tylko w przypadku klawiszy tak to niestety wygląda. Z gitar wychodzą progi, pudła rezonansowe są porozsychane, struny poprzecinały tandetne plastikowe siodełka ale słyszymy: “Tylko regulacja! Nic więcej!”. Tylko jak my mamy te regulacje przeprowadzać, skoro poszczególne elementy wymagają wymiany/szlifu i nawet przy próbie ogarnięcia instrumentu na jako tako (bo po prostu bez wymiany/naprawy nie da się zrobić wielu czynności DOBRZE) po krótkim czasie wszystko znów zacznie się rozregulowywać, bo ubytki będą się tylko powiększać. To jakby łatać filc płatkami kosmetycznymi i udawać, że wszystko jest dobrze, przecież luzów nie ma…

    • No cóż, ja też czasem słyszę “tylko strojenie”. A jak je przeprowadzić, jeżeli podzespoły są niesprawne i nieczynne? Może napiszę o tym następny post, bo mam już do niego odpowiedni filmik Pozdrawiam również!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *