Kiedy zamieszkałem tam, gdzie mieszkam obecnie (podmiejska sypialnia, czyli wieś z napływową ludnością miejską), moja ś.p. teściowa (Mamo! Hurra! Zaistniałaś w internecie!) nagle zwróciła uwagę na problem much, a dokładniej na problem ich nadmiernej obecności w jej życiu. Sęk w tym, że wcześniej muchy jakoś jej nie przeszkadzały – zresztą, muchy na wsi są, jak wiadomo, wszechobecne: były, są i będą. Natomiast w momencie, gdy pojawiły się jakże typowe spięcia na linii teściowa-synowy, paskudne muchy urosły do rangi oręża strategicznego, a dokładnie do rangi argumentu mającego rozstrzygnąć, skąd (lub dokładniej od kogo) bierze się całe zło tego świata. Otóż mamusia doszła do wniosku, że to… ja sprowadziłem muchy na jej głowę! Wcześniej much tak jakby nie było (nonsens), a wraz z moim nadejściem pojawiły się również i muchy. Cokolwiek złego mogę o sobie powiedzieć, to jednak kwestia powiązania mnie z muchami przerosła jakiekolwiek zasoby mojej fantazji. Nie byłem na to pytanie merytorycznie przygotowany.
Nie mogłem natomiast odmówić sobie przyjemności w wyszydzeniu – mniej czy bardziej jawnym – nonsensownych zarzutów teściowej, co sprowadzało się generalnie do tego, że na środku salonu rozkładałem niczym Chrystus ręce i pytałem dramatycznie-filozoficznym głosem Hamleta: “Czyje są muchy?”, nie bardzo dbając, czy teściowa mnie słyszy, czy nie. Miałem nawet napisać sztukę, gdzie pytanie to spajałoby formę całości poświęconej wewnątrzrodzinnym perypetiom i napędzało akcję, ale cóż, teściowa odeszła, zanim pomysł ten zdążył się dobrze wyklarować. I, żeby było śmieszniej, wraz z teściową zniknęły i muchy!!!, jako że wreszcie udało nam się założyć do większości okien moskitiery, a do tego przestaliśmy trzymać wiejskim zwyczajem drzwi wejściowe na oścież otwarte. Co w dobie rządów w domu mamusi było nie do pomyślenia. Tak oto samo życie – bo przecież nie ja 🙂 – odpowiedziało na pytanie, czyje były muchy…
Co muchy mają wspólnego z pianinami? Jak dotąd sądziłem, że nic, wszak muchy to nie myszy ani nie mole (choć też na “M”) i w zasadzie w pianinach nie gustują ani nie występują. Jednak moje coraz większe doświadczenie życiowe i zawodowe każe mi wrócić do nieco już zapomnianego postawienia pytania o muchach.
Tutaj chciałbym jednak zaznaczyć, że śmiesznego w tym, co opisuję, jest naprawdę mało.
Przybyłem kiedyś do pewnego dość odległego ode mnie miasta, aby zająć się pewnym starym pianinem. Trafiłem do domu z młodą rodziną (młode małżeństwo i dwójka dzieci), w której od razu wyczułem duże napięcie. Pianino zaś stało się elementem wewnątrzrodzinnej rozgrywki. Otóż żona kiedyś wpadła na pomysł, że dobrze by było mieć pianino – bo dzieci, puste miejsce w salonie, może kiedyś kolędy itp. Mąż natychmiast postanowił ów całkiem przecież dobry pomysł zrealizować i wziąć do siebie swoje rodzinne pianino, które tymczasem sprezentowała mu matka. I tutaj sprawa cudownie się odmieniła, bo kluczowym pytaniem stało się to, czyje jest pianino. A dokładniej, czyim pomysłem ono było.
Bo żona natychmiast straciła cały zapał i spróbowała zrobić tak, aby pianina w domu nie było. Ktoś mógłby pomyśleć, że chodziło jej o względy wysoce merytoryczne – że pianino było stare, zaniedbane, wymagało solidnego doinwestowania… Niestety, nic z tego: chodziło o to, że jej pomysł przestał być jej pomysłem, pojawiła się zazdrość o to, kto na niego wpadł, a pianino stało się narzędziem wewnątrzrodzinnej (i zapewne wielowątkowej) walki z mężem.
Niestety, od dawna już wiem, że, gdy chodzi o pianina, tak naprawdę chodzi o ludzi. Problemy z pianinami to tylko (lub aż) pokłosie problemów między ludźmi. Wchodzisz do czyjegoś domu i próbujesz uświadomić mieszkańców, czego ich pianino wymaga. Lecz co począć w sytuacji, gdy to pianino nie jest “ich”, lecz należy wyłącznie do jednej strony jakiegoś konfliktu? Druga strona zaś chętnie polałaby pianino wrzątkiem, kwasem lub czym tam jeszcze, tylko aby udowodnić, że się ma więcej “racji”. I nie pomagają tłumaczenia, że przecież sama dopiero co chciała pianina! Może chciałam, a może i nie – moja chcica i moje słowo; dałam i zabrałam. Chciałam, dopóki ty nie chciałeś. Nie ma to, jak udowodnić wszem i wobec, kto ma w domu więcej do powiedzenia. Lecz pianino już jest, i odtąd przecież, niczym dziecko, jest wspólne!
Nie jestem Magdą Gessler, która doskonale rozumie, że problem z jakąś restauracją nie leży w samej technologii przygotowania dań, lecz gdzieś znacznie głębiej. Nie mam za sobą ekipy TVN ani czterech dni, aby porozstawiać wszystkich po kątach. Muszę się zająć pianinem i mam na to zaledwie kilka godzin, których nie mogę poświęcić na oswajanie częściowo wrogiego otoczenia. Nie jestem po niczyjej stronie (owszem, po stronie pianina…), ale i tak staję pomiędzy młotem a kowadłem, bo sprowadził mnie ten, kto jest “za pianinem”. Wbrew temu, kto jest “przeciw”. Więc ten, co “przeciw”, uważa mnie za intruza i ciągle daje mi to odczuć.
Tymczasem pianino w rodzinie wymaga czego? Otóż wymaga synergii. Wymaga wspólnych działań, chęci, starań, aby dobrze służyło, aby po reperacji i nastrojeniu służyło maksymalnie długo. Bo przecież miało być dla dzieci, nie dla tej “podłej” drugiej strony, która perfidnie ukradła nasz pomysł, przez co przestał on być nasz… O pianino muszą dbać wszyscy – w sposób mądry, przemyślany i skoordynowany. Bardziej strategiczny, niż taktyczny. To dziecko na pianinie tylko gra – niegrający rodzic o pianino tylko, albo aż, dba. To rola rodzica, a tak naprawdę rodziców.
W końcu poradziłem panu domu przestawić pianino z salonu do własnego biura (w tymże domu), żeby mieć je na oku i dbać o nie osobiście. Ale, znając życie, gdyby doszło do takiego przestawienia, retoryka drugiej strony natychmiast zmieniłaby się na coś w rodzaju, że “okradasz nasz salon z pianina”… Bo pianino – to tylko argument w coraz bardziej pozbawionym skrupułów rodzinnym sporze!
I tak można bez końca. Wydałeś kasę na reperację pianina – a przecież nie mamy za co żyć! Nie wydałeś – czyli kaleczysz ucho dzieciom! Wziąłeś pianino od matki – czyli twoja matka naszym kosztem czyści sobie zagraconą chałupę i zagraca nasz dom jakimiś śmieciami! Nie wziąłeś pianina od matki, lecz kupiłeś – a przecież nie mamy za co żyć! I tak w kółko to samo…
Bo niestety nie tylko pianino wymaga synergii. Synergii wymaga przede wszystkim życie rodzinne.
Jakiś czas temu dostaję maila z pytaniem, jak wyciszyć pianino, które ponoć jest za głośne dla dziecka. “Matka dziecka uważa, że ten dźwięk może szkodzić dziecku (nie chodzi o sąsiadów) […] Ja uważam, że ten dźwięk nie jest na tyle głośny, że może być szkodliwy dla ucha syna, ale matka uważa inaczej… [pianino] jest za głośne i kropka”.
No i pytanie, co robić? Niestety, moje doświadczenie (a może perfidia?) podpowiada mi, że wcale nie chodzi o głośność pianina. Chodzi o jakieś wewnątrzrodzinne walki, w których pianino jest jedynie narzędziem. Dziś wymyśliliśmy, że jest “za głośne”, jutro będzie ono zbyt ciemne / jasne (i będzie szkodzić oczom dziecka), pojutrze będzie obawa, czy nie jest za ciężkie i nie przygniecie dziecka, kiedy będzie na nim grać. Pianino może się przewrócić, klapa od klawiatury może niechcący spaść i poturbować dziecku ręce… Fortepianowe struny, jak wiadomo, służą czasem do garoty, więc dziecko potencjalnie może się udusić… Za miesiąc zapewne nawet sąsiedzi zostaną wplątani w “dyskusję” – “ustawieni” tak, żeby pianino im koniecznie przeszkadzało.
Więc co mam doradzić panu, który do mnie pisze? Żeby wymienił “matkę dziecka”? Żeby było, jak w anegdocie o Stalinie – “Towarzyszko Krupska, jak będziecie fikać, znajdziemy Leninowi inną wdowę!”? Nie – oczywiście piszę, aby włożył coś miękkiego pomiędzy pianinem a ścianą, aby wyposażył pokój w miękkie meble i dywany… Ale nie odpuszczam sobie drobnej złośliwości – dodaję, że “pianino – to nie dzwony kościelne, a gdyby gra na nim powodowała uszkodzenie słuchu, mielibyśmy wysyp głuchych pianistów. Mamy, owszem, wysyp pianistów głuchych na piękno muzyki, jednak nie głuchych w sensie fizycznym, i to bez względu na wiek”.
Cóż, chyba niechcący stanąłem po jednej ze stron konfliktu. Na szczęście, nie wybieram się do państwa ze strojeniem, więc nie muszę tak do końca uważać na to, co piszę. Swojego maila zakończyłem sprytną puentą: “Gdybym był Pana kolegą, zadałbym pytanie, czy istotnie chodzi tu o pianino. Ale nim nie jestem, dlatego pytania takiego nie zadaję i wszystko pozostaje w ramach savoir-vivre’u 🙂 “.
Horror. Gdyby chociaż matkę dziecka można było wymienić.
No. Wreszcie pomysł na idealne rozwiązanie problemu 😀
Stare, rodzinne pianino jest odzwierciedleniem człowieka lub rodziny. Sam stosunek do instrumentu bardzo wiele mówi o osobowości, kulturze a czasem i pochodzeniu. Przyjemnością jest czytać Pana przemyślenia :).
Dziękuję 🙂
Gratuluję Panu trafnych przemyśleń na temat natury niektórych stosunków międzyludzkich. Myślę, że z Pana wpisów istnieje realna możliwość już teraz przyrządzić bardzo smakowitą i wytrawną książkę. Pytanie czy warto, w czasach w których jak pisał pewien bardzo inteligentny Pan Stanisław aktualne jest stwierdzenie: „Nikt nic nie czyta, a jeśli czyta, to nic nie rozumie, a jeśli nawet rozumie, to nic nie pamięta.“ Ale to już temat na innego bloga, a na szczęście to Autor decyduje co wydawać, a co nie i w jakiej formie… Gdyby Pan się zdecydował wydać książkę to proszę przyjąć życzliwą propozycję tytułu: “Pokaż mi swoje pianino, a powiem Ci jakim jesteś człowiekiem.” Pozdrawiam serdecznie (pozostając w napiętym oczekiwaniu na kolejny wpis).
Dziękuję. Przykro mi tylko, że niektórzy robią krok do przodu, aby potem wykonać dwa do tyłu.
PS. A oto przykład całkowitego sabotażu, wskazującego na stosunki panujące w rodzinie. Zaproszono mnie raz gdzieś na głęboką wieś w województwie łódzkim, gdzie z własnej woli zapewne nigdy bym się nie znalazł. Do zrobienia było wyjątkowo zaniedbane poniemieckie pianino z dawnego Liegnitz. Pan, który mnie przywiózł, musiał niestety zaraz jechać, ale zapewnił, że w domu będzie żona, która w razie czego służy pomocą, a po wszystkim zawiezie mnie, gdzie trzeba. Zabrałem się więc za szeroko zakrojoną pracę. Żona tymczasem, poza dyżurną kawą, nie odezwała się do mnie ani słowem aż do godziny 14, kiedy oświadczyła, że za godzinę musi wychodzić do kosmetyczki, więc powinienem się przedtem zwinąć, jeżeli chcę skorzystać z podwózki. Nie, nie było opcji, abym pozostał do wieczoru, bo pani “miała inne plany”… Ponieważ kontaktu z właścicielką domu nie załapałem w zasadzie żadnego, nie mogłem miło zapytać, jak często w ich dziurze bywają stroiciele, i czy kosmetyczka istotnie jest ważniejsza, niż stroiciel, który specjalnie przyjechał do nich z Warszawy. Po prostu poskładałem pianino w takim stanie, w jakim udało się je skończyć, zwinąłem manatki i wyjechałem razem z panią bez żadnej dyskusji – zaś jej małżonka jedynie poinformowałem SMSem, że musiałem pracę skończyć kilka godzin za wcześnie.
Tak, to był ewidentny sabotaż. Pianino było wyraźnie mężowskie, w resztę spraw wnikać już nie chciałem.
Nie moją rolą jest wchodzenie między żonę i męża i zadawanie właściwych w tym momencie pytań…