Drastyczny przypadek z praktyki

Pewnego razu zostałem wezwany do pięknej krainy, gdzie wiele jest jezior i rzek, a mało jest stroicieli pianin i fortepianów. Jeszcze nie wiedziałem, co mnie czeka…

To znaczy, nie wiedziałem, ale nie spodziewałem się niczego złego. Oto bowiem jak wyglądał “pacjent” :
Ładne, zabytkowe niemieckie pianino, “strojone dwa lata temu”, w cenie 1200 złotych. Kupione w internecie, sprowadzone za pomocą całej rodziny, ustawione na środku salonu i wreszcie otworzone. I tu… Nowy właściciel zaczął coś podejrzewać. A jak zaczął podejrzewać, to natrafił na mojego bloga. I zaczął go wnikliwie czytać – tak, że podczas spotkania cytował mnie z pamięci 😀 Szkoda tylko, że zaczął czytać po zakupie, a nie przed. W momencie naszego spotkania wiedział już niemal wszystko – tyle że było już za późno.

Kiedy dotarłem do pianina, zwyczajowo postanowiłem przebiec się palcami po klawiszach nie otwierając jeszcze wnętrza pianina. Cóż to było… Tak złego pianina nie spotkałem chyba nigdy przedtem. Kiedy usłyszałem dźwięki, które wydało z siebie pianino, zacząłem rzucać łaciną i kląć, jak szewc. Nie mogłem się powstrzymać, choć zazwyczaj się kryguję i uważam, co mówię, do tego przecież niejedno już w życiu widziałem.

To, jak brzmiało pianino na początku, możecie zobaczyć na końcu tego postu. Jednak, ponieważ film składa się z dwóch części – “przed” i “po” – najpierw doczytajcie.

Pianino okazało się zlepkiem wszystkich możliwych nieszczęść, jakie tylko stroiciel może sobie wyobrazić.

1. Pierwsze, co rzucało się w oczy – pianino było anonimowe. Ot, pianino marki “pianino”. Samochód marki “samochód”… Jak zwykle, ktoś podczas malowania zdjął tabliczkę i zapomniał ją potem przykręcić.

2. Malowanie wyglądało ładnie jedynie z zewnątrz. W środku pianino wyglądało bardzo niechlujnie – zamalowane zostały zawiasy, części mechanizmu z młotkami, klawisze, śruby…

3. Pianino okazało się być wysuszone i zalane jednocześnie. Nie ma chyba gorszego połączenia! Z jednej strony, płyta rezonansowa była roztrzaskana w drybizgi – oglądaliśmy się z właścicielem nawzajem poprzez szpary, tak szerokie one były. Równie popękana była strojnica. To wszystko wskazywało na absolutnie niespotykany stopień wysuszenia. Z drugiej strony, kołki i struny były całe skorodowane. Więc ktoś najpierw latami trzymał pianino przy piecu, a potem przeniósł je do wilgotnej piwnicy, albo do ogrodu zimowego, gdzie stały na nim kwiatki. Albo odwrotnie. To już nie ma znaczenia.

4. Pianino oczywiście nie było strojone dwa lata temu. Ono chyba nie było strojone nigdy. Niemal wszystkie basowe struny w ogóle nie trzymały naciągu, wisząc niemal luzem i obijając się jedna o drugą. Kołki nie tylko przekręciły się w otworach stroikowych (ze względu na pęknięcia w strojnicy i deformację tychże otworów) – one zaczęły wręcz wypadać z gniazd.

5. Jednocześnie kołki w części wiolinowej były wbite w strojnicę na amen, co uniemożliwiało ich dalsze dobicie w razie konieczności.

6. Płyta rezonansowa w zasadzie nie istniała – pozostały po niej luźne kawałki drewna, które jedynie optycznie trzymały się na swoich pozycjach – gdybym chciał, mógłbym trochę pomajstrować i wyjąć kilka luźnych desek. One i tak niczemu już nie służyły…

7. Struny basowe, pomijając brak naciągu, i tak były w większości głuche albo z poluzowanym nawojem, czyli bzyczące.

To nie było pianino nawet do generalnego remontu – to było pianino do ekspresowej utylizacji. Tam nie było czego remontować. Rozumiałem to ja, rozumiał to i właściciel. Jednocześnie obaj rozumieliśmy i to, ile już wysiłku i pieniędzy zostało włożone, aby ten nieszczęsny mebel sprowadzić, jak i to, że bardzo słabo mi się uśmiechało jechać tyle kilometrów (ponad 200) tylko po to, by wypić kawę, życzyć powodzenia i wracać do domu. Wiem, mogłem lepiej wybadać sytuację zawczasu, ale ani zdjęcie (powyżej), ani opis ustny pianina nie sprawiały wrażenia, że będę miał do czynienia z aż tak ekstremalnym przypadkiem. Przed czymś takim nie da się ochronić! Po prostu takie rzeczy się zdarzają, i nic na to nie poradzisz.

Jako że za bardzo nie umiem udawać (asperger), a często wręcz i nie uważam za stosowne, wziąłem i wylałem kawę na ławę – nie, nie tę, co dostałem do wypicia, o nie, bo kawy marnować nie lubię. Po prostu ciachnąłem “prawdę matkę” i powiedziałem właścicielowi dokładnie to, co zobaczyłem i usłyszałem (i tu opisałem). Powiedziałem i pokazałem, bo rzecz była oczywista nawet dla osoby nieobeznanej z pianinami. Powiedziałem, że w mojej opinii sprawa jest beznadziejna, więc wyjścia mamy dwa – albo mówię “do widzenia” i tyle tu po mnie, albo jednak próbuję coś z pianinem zrobić bez żadnej gwarancji, że to się uda. Nawet nie wiem, co miałoby się udać, bo, o ile zasadniczo po obejrzeniu starych pianin miewam jakieś wizje i cele, które później próbuję osiągnąć i zrealizować (i miarą mojego sukcesu jest to, na ile mi się udaje, czyli na ile pianino “współpracuje”), o tyle tutaj nie miałem żadnej koncepcji, do czego w ogóle można by było dążyć. Czy da się nastroić? Nie wiadomo. Na jakiej wysokości? Nie wiadomo. Co potem właściciel mógłby zagrać na takim pianinie? Nie wiadomo. Na jak długo starczy tych wszystkich moich starań? Tym bardziej nie wiadomo…

I to wszystko powiedziałem właścicielowi. Po co? Po to, że decyzja i odpowiedzialność w takim przypadku nie powinna obciążać jedynie mnie. Muszę scedować część tej odpowiedzialności na właściciela. Nie całą, oczywiście – ode mnie w dalszym ciągu zależy, aby uzyskać jak najlepszy efekt.

Zresztą, temu też służy nagrywanie pianin na YouTube – w stanie przed i po strojeniu. Muszę tak pracować, aby potem nie było wstyd przedstawić nagranego instrumentu osądowi każdego, kto mógłby taki film zobaczyć. Więc nie chodzi jedynie o wmówienie właścicielowi, że jest cudownie – jest też dzielenie się skutkiem mojej pracy z domniemaną publicznością mojego kanału.

Natomiast instrument należy do swojego właściciela, a od niego – nie od stroiciela! – zależy ogólny stan instrumentu. Podobnie jak stan zdrowia w większości zależy nie od lekarza, lecz od samego pacjenta. Lekarz zastosuje leczenie, lecz potem nie będzie pilnował, czy pacjent bierze wszystkie zaaplikowane leki i prowadzi zdrowy tryb życia…

Tymczasem zapadła wspólna decyzja, że jednak pianino robimy.

Byłem tak zły – na nikogo konkretnie, jedynie na splot okoliczności – że nie zrobiłem przy tym pianinie ani jednego zdjęcia, co nie jest dla mnie typowe (w końcu, archiwizowanie własnych prac sprawia, że zaczynamy mieć historię, “bagaż”, punkty odniesienia… Mam również bazę danych instrumentów, która potem pozwala mi z coraz większą dokładnością ustalać rok produkcji pianina czy fortepianu). Zresztą, absolutnie nie spodziewałem się, że to wydarzenie stanie się przedmiotem omówienia na blogu, które warto by ozdobić jakimiś zdjęciami. Cały ten post wynikł z tego, że podczas publikacji filmu na YouTube jego opis całkowicie mnie przerósł…

Tak więc co zrobiłem z pianinem? Wyczyściłem je wewnątrz. Dokleiłem odklejone filce i elementy drewniane mechanizmu, które zaczęły mi się rozklejać w rękach. W miarę możliwości scaliłem rezonans – nie tyle po to, żeby pianino odzyskało brzmienie, co i tak nie było możliwe ze względu na drastyczną obniżkę stroju – ale, by deski dawnej płyty rezonansowej przestały wypadać na zewnątrz lub wpadać do środka, tudzież dygotać i obijać się o siebie.

Zredukowałem korozję strun i kołków – na tyle, aby zapobiec zerwaniu strun podczas strojenia i grania. Włożyłem i dobiłem kołki części basowej. Ze względu na stan strojnicy postanowiłem obniżyć ogólny strój pianina do wysokości a1=360 Hz, co odpowiada obniżeniu stroju o coś pomiędzy małą a wielką tercję. Innymi słowy, grając w C-dur, otrzymujemy brzmienie czegoś pomiędzy As i A-dur. Dlaczego tak? Ano dlatego, że przyjąłem pierwotnie obniżenie o pełne 2 tony (As-dur), lecz po kilku strojeniach pianino i tak próbowało wrócić do góry i podwyższyć to, co zawzięcie obniżałem. A dlaczego obniżałem? Ponieważ ani stan strun basowych, ani stan strojnicy w części basowej nie pozwalał na nastrojenie basu na wyższej częstotliwości. Ryzykowałem albo pęknięcie skorodowanych basowych strun, albo wieczny fałsz z powodu pękniętej strojnicy nietrzymającej kołków. Wymiana kołków nic by tu nie dała, włożenie forniru również, wymiana basowych strun w przypadku uszkodzonej strojnicy byłaby niepotrzebną i bezsensowną inwestycją, zaś wymiana strojnicy oznaczałaby de facto remont generalny – przypomnijmy – anonimowego pianina, na dodatek w żadnym razie nie rodzinnej relikwii, którą należy za wszelką cenę ocalić, lecz świeżo kupionego nietrafionego mebla!

Więc albo ogólne obniżenie – i to drastyczne! – stroju całego pianina, albo pianino bez basu – fizycznie (pozrywane struny) lub moralnie (ciągły fałsz). A cóż to za pianino bez basu? To jak obiad bez mięsa drugiego dania 😀

Tym bardziej, że stan dyszkantu (wiolinu) wcale nie był na tyle dobry, żeby można było bez obaw rozważać o wyższym stroju. Być może można by było nastroić go o jeden ton niżej, nie o dwa. Nie wiem. Ale to właśnie do mnie należała decyzja, jaką przyjąć docelową wysokość – jeszcze kiedy pianino wydawało z siebie jakieś zupełnie abstrakcyjne dźwięki, które nie podpowiadały żadnej koncepcji.

W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję. Są stroiciele, dla których kamerton a1=440 Hz jest jakimś fetyszem – i którzy albo ciągną nieszczęsne pianino do tego kamertonu, albo w ogóle odmawiają pracy z takim pianinem. Tymczasem rzadko które ponadstuletnie pianino (bez remontu generalnego) trzyma strój kamertonowy. Cóż, nie ma czemu się dziwić – w jednym z podręczników z lat 50-ych przeczytałem, że z pianinami, które nie trzymają kamertonu, w ogóle nie należy pracować, a zatem większość zabytkowych pianin z marszu zostaje zdyskwalifikowana. Nazywam to “syndromem fortepianu koncertowego”, kiedy zakładamy, że stroiciel powinien cyzelować funkcjonowanie 275-centymetrowego fortepianu na scenie w Carnegie Hallu, a nie umie lub nie chce zająć się górnym tłumikiem lub mechanizmem wiedeńskim. Tymczasem nie każdy ksiądz zostanie papieżem, prawda?

Tak więc zgodnie z owym podręcznikiem tego typu pianina, “aczkolwiek ładne wizualnie”, należy eliminować z procesu muzykowania (jak wiadomo – szkoły, zaliczenia, sprawdziany techniczne, egzaminy, koncerty, konkursy, uczenie, profesura… Zacznij w wieku 5 lat, a zostaniesz papieżem od muzyki!) i zachęcać rodziców do zakupu nowych pianin w sklepach. Bo nauka muzyki – to droga postępu i progresu, droga codziennych! 5-6-godzinnych! ćwiczeń, droga do wyczynów sportowych, a nie do umiejętności grania dla przyjemności i własnej duszy. A w “wyczynach” zabytkowe pianino wam nijak niestety nie pomoże…

I dlatego ja – w końcu zawodowy muzyk – w sposób perwersyjny bardziej lubię zajmować się muzycznymi “śmieciami” (podlegającymi, zgodnie z wiedzą podręcznikową, utylizacji), niż lubującymi się własną doskonałością steinwayami i yamahami. Oczywiście, zarówno zastrzeżonych nazw handlowych, jak i wyrazu “śmieci muzyczne” użyłem w tym kontekście jedynie retorycznie – z góry przepraszam wszystkich, kogo mogło to dotknąć.

… Więc podstawowa regulacja mechanizmu – dokręcenie luźnych śrub, ustawienie młotków, wymiana kilku widełek – i kilka strojeń, aby nie tylko obniżyć całe pianino, ale i zamocować nowo nadany mu strój. Na tym poprzestałem, żeby zdążyć na ostatni pociąg do domu – całość prac i tak trwała ponad 9 godzin.

Co z tego wyszło – proszę posłuchać i obejrzeć. Osobiście mam mieszane uczucia, bo jedna sprawa to raz zaimprowizować jakiś kawałek, a całkiem inna – to posiadać tego typu “pianino” na co dzień jako podstawowy instrument muzyczny.

I nie mam morału na koniec. Każdy powinien wyciągnąć własne wnioski.

  1. 1200zł może zaboleć, ale wolałbym zutylizować niż mieć depresję codziennie, że takie coś stoi w pokoju z przeznaczeniem do jakiegokolwiek grania.

    • Plus transport, plus ja, plus poszukiwania kolejnego sprzętu, którego, uwaga, w krainie, gdzie nie ma stroicieli, bardzo trudno znaleźć. Więc można natrafić na coś bardzo podobnego, jako że tych nieszczęsnych domowych pianin nikt od wielu lat nie stroi…

  2. Niesamowita historia. A może zamiast artykułów, przerzuci się Pan na wideoblogi? Nie trzeba godzin przed monitorem, żeby spisać historię. Ot telefon z aparatem i mikrofonem, oraz internet 🙂

    • Cha, czyli już niedaleko do zostania patostreamerem 😀
      A tak na serio, najciekawsze tego typu historie zdarzają się przy pianinach czy fortepianach. No i tu jest problem: przychodzę do kogoś do domu i, zamiast zająć się instrumentem, mówię, że “cicho tam, zaraz będę nagrywał film”… To jest trudne do zrealizowania, zwłaszcza że na początku nie znam ani właściciela, ani pianina…

        • Rozumiem 🙂
          Ale z kolei kogo by to zainteresowało w odrywie od pianina?
          No i jeszcze jeden ważny aspekt – Google nie pozycjonuje nagrań, ale tekst pisany już tak 😀
          Do tego już kiedyś próbowałem wprowadzić np. opcję audio (post “Dlaczego nic nie piszę”), nie było żadnego odzewu, żeby taka forma odsłuchu kogoś zainteresowała.
          No i kolejna sprawa: chyba lepiej piszę, niż mówię. Tym bardziej nie w towarzystwie, a do telefonu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *